Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 262 —

mieniła się najwyższą ekstazą błagania, miłości, rozpaczy i strachu. Trzęsła się, rozchwiana huraganem zgrozy, i całą mocą uniesienia rzucała czystą duszę pod stopy Pana i krwią serca zebrała zmiłowania dla niego.
Oniemiał!
Zwinął się w kłębek i wlepił w jej twarz rozpalone oczy, przełzawiony głos przenikał go ogniem, radością, siłą, a te łzy rozpaczy, jakie wylewała za niego, ten krzyk płomienny duszy wierzącej, owiewał go żarem dziwnym, lubieżnym ogniem chodził mu po kościach, przyspieszał bicie serca. Nie słyszał słów, nie rozumiał ich, patrzał na nią, na jej twarz cudną, całował ją oczyma.
— Nie warto się modlić za mnie! — wyszeptał z trudem, dyszał chwilę chrapliwem rzężeniem, bo ta oślepiająca, ohydna żądza zapchała mu gardło, stłumiła głos i tak roztrzęsła go wewnętrznie, że tchu złapać nie mógł.
Zakonnica usiadła na dawnem miejscu, i znowu monotonny, cichy szelest spadających ziarn różańca, drżał w ciszy pokoju, a jej oczy, czuwającej trwogi i smutku oczy, przeszklone nieobeschłemi jeszcze łzami, padały na jego twarz pocałunkami... lub trwożnie a głęboko spoglądały w okno ku stronie świtów, ale tam noc była jeszcze głucha i majaki drżących z zimna i potopionych w mrokach drzew, i złowrogie, tajemnicze szepty ciemności...
— Siostra jest cudownie piękna! — szepnął znowu i uniósł się na poduszkach. — Tak, niesłychanie piękna.