Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 133 —

pachnmi. Zobacz-no, jak to wygląda, w baskinie spuchnięta jakby była w ósmym miesiącu...
— To niech mama poprawi! Panie Jędruś. proszę siąść w oknie, a nie oglądać się na pokój. Niech się mama prędko ubiera! — rozkazywała Mańka.
Usiadł, jak mu rozkazano i patrzył w okno na strzelistą wieżę katedry, słysząc za sobą szelesty nadziewanych sukienek, szurganie bucików, wyciąganych z pod łóżka, trzaski szuflad i szybkie tupoty Mańki, która, biegając ciągle, wybuchała co chwila śmiechem, lub podsuwając się cichutko, przejeżdżała mu mokrem piórem po twarzy.
— Panno Maniu, bo złapię! — wołał, rozbawiony, i nie odwracając się, sięgał poza siebie rękami.
— Niech pan siedzi spokojnie, bo oczy zawiążę, albo fora ze dwora!
— Już ani się ruszę, ale co to za facety przyjdą wieczorem?
— Niech panu Józia powie!
— Kawaler przyjdzie! Ma dystrybucję na Żelaznej! — objaśniła matka z za parawanu, wśród parskań i chlupotu wody.
— To panna Mania już swojego puściła do luftu?
— Pan się wyraża jak... szewc! — zahuczała stara. — Pan Jan przyprowadził go we czwartek. Świetna partja i Józi też się podobał.
— Bardzo szykowny facet! — szepnęła Józia.
— Celender ma, pachnie trochę karbolem i bransoletkę nosi na ręku!... — przekpiwała się Mańka, nie zważając na matczyne znaki. — Z cukierkami przyszedł,