Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Pisma - Tom 32 - Ave Patria.djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cając się czasami do brzegów; matka powiewała chustką, ludzie zaledwie czernieli, głosy już nie dochodziły, padając martwo, w spienionym huku, jak kamienie. Wzburzone wody obejmowały ich tysiącami ramion, nieprzeliczonością groźnych, zwełnionych grzbietów, przewalających się z krzykiem nad nimi…
Ocean wstawał, podnosił się, spiętrzał i parł się wciąż ku brzegom, szedł niestrudzenie, szedł niepowstrzymanie, spienioną hordą fal, a z pod widnokręgu podnosiły się nowe zwały, szły nieprzejrzane, gwarliwe ciżby, tłoczyły się stada potężne i z szumem, krzykiem i z mocą niepojętą rzucały się na granitowe brzegi.
Wszystko było już tylko ruchem, drganiem, prężeniem sił, wzbieraniem strasznych potęg otchłani, gniewną wrzawą chaosu. Nieobjęta, cicha topiel nieba wisiała nad nimi, słońce, jak blada hostja, zdawało się spadać z przerażających głębin, czuć było, iż leci w niezgłębionem milczeniu, że spada po prostej linji, w jakimś rozpalonym, strasznym bezładzie.
Brakło im naraz ziemi pod stopami, porwał ją wpół i wyrzucił na nadbiegającą falę, sam wychlustując obok, że płynęli przy sobie, ramię w ramię, głowa w głowę, jak foki wśród wzburzonych odmętów, nadstawiając z rozkoszą rozpalone twarze na bolesno-pieściwe smaganie wód, przewalając się z lubieżnym dreszczem na rozkołysanych, aksamitnych trapezach fal, które co mgnienie wy-