Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Pisma - Tom 32 - Ave Patria.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Opadali jednak coraz niżej, kule w nich biły nieustannie, granaty rwały te nikłe pajęczyny, na których zwisali, że co mgnienie ktoś puszczał reję i, bijąc o liny, jak ptak przestrzelony, spadał...
Tylko jeden Hirosze, mimo ran, trzymał się jeszcze pod tą samą banderą i resztkami sił, głosu i przytomności, wołał niekiedy:
— Banzaj! Banzaj!
Odpowiadały mu kartacze i nieustanny świst kul i pluski fal.
Dzień jasny podnosił się coraz wyżej...
A on opadał zwolna, woda chwytała go za nogi, że wdrapał się na szczyt masztu i przywiązał szczątkami bandery, ale woda podnosiła się wciąż, nieubłaganie, była mu już po pas... podnosiła się do piersi... pluła mu w twarz... wspinała się do ramion... lizała po szyi... i do ust jęła sięgać lodowatym, gorzkim pocałunkiem... na oczy kładła zielone, chłodne płetwy... i szemrała mu jakąś pieśń... kojącą pieśń zapomnienia...
Ostatnim, nadludzkim wysiłkiem uniósł się nieco, wyrwał się jeszcze na chwilę z uścisku śmierci i odwrócił twarz na wschód, tam, skąd płynął różowy poranek, gdzie już słońce wynosiło się ponad fale wzburzone.
Spojrzał z uniesieniem w tę płomienną, przenajświętszą twarz, niby w boże, miłosierne oblicze, i oczy jego zatrzepotały się, jak ptaki, strzeliły błyskawicami szczęścia i dziękczynień, i poleciały lotem nieśmiertelnym w nieskończoność...