Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/434

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wisiała w powietrzu, czasem tylko banda wróbli przeleciała ze świergotem, albo łabędzie krzyczały żałośnie i długo biły skrzydłami w brudno-zieloną toń wody, jakby w aksamit wyszarzany.
Wszedzie widać było żółtą, rozkładającą wszystko życie jesień; gdzie tylko musnęła drzewa, tam liście schły i leciały, trawy czerniały, a ostatnie kwiaty astrów jesiennych schylały martwe główki i ociekały rosą, niby łzami pośmiertnemi.
— Śmierć — szeptała, ściskając tę flaszeczkę, zdobytą w nocy i usiadła może na tej samej ławce, co na wiosnę i zdawało się jej, że zasypia zwolna, że myśli jej pełzną, bo świadomość jej zaczynała się rozprzęgać, i przestawała już czuć i wiedzieć.
Oblatuje z niej wszystko i obumiera, jak ta przyroda wkoło niej, co zdawała się także dogaszać i dyszeć ostatniem tchnieniem.
Rozkosz pełna spokoju i ciszy napełniała jej serce, bo wszystko znikało z pamięci; wszystkie nędze, wszystkie zawody i walki wszystkie zacierały się, bladły i rozpraszały jakby wypijane przez to blade, jesienne słońce, co nad parkiem wisiało; nie, ona ich nigdy nie przechodziła, ona nigdy nic nie czuła i nie cierpiała nigdy... Wydało się jej, że robi się taką małą, taką nikłą, jak to kolisko wody rozbite, piersią łabędzią, co się rozpłaszczy zaraz, co już nawet ginie w niedostrzegalnem drganiu, że się jakoś zawinęła w sobie i zmniejsza się, kurczy, że jest jak ten liść zawieszony na kolcach drutu ogrodzenia, który szemrze niedosłyszalnie, drży i zaraz się przeważy i zaraz go ten lekki powiew wiatru strąci tam...