Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/361

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

potwornem, co cię unurza zaraz w błocie, shańbi, obedrze ze czci...
— A więc, czemże jest, na Boga!? — zawołała zdumiona.
— Nie grajmy komedyi, nie bawmy się w chowanego i patrzmy trzeźwo, to zobaczymy, że to jest najzwyklejsza rzecz... O cóż ja proszę panią?... żebyś poszła do Kotlickiego po pieniądze, które stanowią fundament naszej wspólnej przyszłości... po pieniądze, które nam stworzą teatr i bez których my wszyscy nie możemy się ruszyć z Warszawy. Więc cóż w tem jest złego?... co jest złego w tem, co nas prawie wszystkich uszczęśliwi?...
— Jakto? pan nie widzisz w tem nic złego, żebym ja, kobieta, sama chodziła do mieszkania mężczyzny?... I za cóż on mi da ten tysiąc czy dwa tysiące rubli?...
— Jak pani żyłaś z Głogowskim, nikt tego nie uważał za złe; jak teraz pani żyjesz z Władkiem, któż ci to wyrzuca?... Cóż to jest wreszcie za strasznie hańbiąca rzecz?... Wszyscy tak żyjemy i czy przez to popełniamy jaką podłość?... Nie!... bo to jest rzecz podrzędna, bo mamy coś ważniejszego w mózgach: sztukę!
— Nie, nie pójdę... — odpowiedziała cicho, przygnębiona tem, że wszyscy wiedzą o jej stosunku z Władkiem.
Słuchała dalej Topolskiego, już prawie nie słysząc i nie rozumiejąc jego słów. Zaczął jej przekładać, prosić, tłómaczyć, że przecież dla teatru poświęcają wszyscy życie, więc coś więcej, niźli jedną pieszczotę kobiety... że odmową swoją zada śmiertelny cios towarzystwu, że liczyli na nią, że będą jej wdzięczni do śmierci, bo za-