Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie warto myśleć o niczem, co nie jest rozkoszą, pełną życia i młodości...
— Nie kończ pan głupstwa. Zjadać tylko masło z chleba, a potem marzyć przy suchym chlebie, że się było jednak dosyć naiwnym! — podchwycił Głogowski.
— Pan, widzę, nie lubisz jeść, tylko oblizywać.
— Panie...
— Kotlicki! — rzucił drwiąco.
— Mam honor wiedzieć o tem od drugiej klasy. Nie o to idzie; idzie o to, że pan zaleca rzeczy wprost naiwne, bo używanie, a mogłeś już na sobie sprawdzić smutne skutki tej wesołej teoryi.
— Pan jesteś w życiu i w literaturze zawsze paradoksalnym.
— Niech zdechnę, jeżeli pan nie masz słabych płuc, artretyzmu, małego „tabes“, neurastenii i...
— Licz aż do dwudziestu.
Zaczęli się gwałtownie sprzeczać, a potem wprost kłócić.
Przejechali za most kolejowy i cisza ich wielka ogarnęła. Słońce świeciło jasno, ale chłód podnosił się z mętnych wód rzeki. Drobne fale, przesycone światłem, niby węże o grzbietach lśniących, pluskały się dokoła w słońcu. Długie ławice piasku podobne były do jakichś olbrzymów wodnych, wygrzewających się na słońcu żółtawymi brzuchami. Sznur tratew płynął przed nimi: retman na małem, niby łupina czółenku, lawirował przodem i coraz to rzucał okrzyk jakiś, który się rozchodził krótko i dolatywał do nich jakby splątanym tylko kłębem dźwięków... Kilkunastu flisaków poruszało automa-