Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Szewcy! — szeptała pogardliwie, i już wtedy cały wieczór trzymała się w cieniu.
W garderobie nie ustępowała nikomu, chórzystki jej ulegały z biernością, bo czuły w niej jakąś wyższą siłę i bały się jej, wiedząc, że jest w blizkich i ciągłych stosunkach z dyrekcyą — imponowało im to, że Władek chodzi za nią ustawicznie, a Kotlicki, który dawniej tylko czasami przychodził za kulisy, siedzi teraz codziennie przez całe przedstawienie i rozmawia z nią zawsze bez cylindra na głowie. Otaczał ją jakiś obłoczek niedostrzegalny szacunku bezwiednego, bo chociaż na konto Kotlickiego opowiadano sobie o niej różne przypuszczenia, nie śmiały jej jednak mówić tego wprost w oczy.
Lgnęła z początku do aktorek, chciała zawiązać z niemi bliższą znajomość, ale ją zniechęciły, bo ile razy zaczęła mówić z niemi o teatrze i o sztuce, milkły lub zaczynały opowiadać o swoich tryumfach, bibach, rolach popisowych, benefisach, a zresztą, co one mogły wiedzieć o sztuce?... Wlokły się za tym Thespisowym wozem, marząc o brawach i wielkich akontach, zmęczone życiem, zawsze zatroskane o byt, przejęte ciągłą walką ze wszystkiem; z drwinami słuchały porywów takiej entuzyastki, jaką była Janka. Kpiły z jej marzeń i poglądów, bo one przeważnie nie umiały marzyć, umiały tylko żyć tak, jak ona marzyła.
Za to stary Stanisławski i inspicyent byli jej serdecznymi przyjaciółmi. Ileż to razy podczas prób szli razem na górę, do pustych garderób, albo pod scenę, zawaloną różnymi rupieciami i opowiadali jej dzieje swoich teatrów, dzieje ludzi i epoki już umarłej; rysowali