Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miażdżono i szydzono bez miłosierdzia. Byli już teraz sobą: nikt się nie maskował i nie krępował ramami jednej roli; wszyscy grali tysiące ról. Komedyanctwo dusz utaj miało swoją scenę, widzów i aktorów, często gienialnych.
Janka, którą trochę odurzyło wypite wino i to liczne zebranie, rozmawiała z Wawrzeckim o teatrze. Pokładał się aż ze śmiechu, tak mu się wydawała naiwną ze swoimi poglądami.
Potem Janka chodziła po pokojach, przyglądała się grającym w karty, słuchała rozmów i sprzeczek najrozmaitszych, czuła jednak, że jej czegoś brak, aby była zupełnie zadowoloną.
Marzyła kiedyś o tym świecie i ludziach, wśród których chodziła teraz; miała to wszystko, ale jej się wydało, że to jeszcze nie to, że to, co sobie utworzyła w wyobraźni, jest stokroć większem i potężniejszem, i daćby powinno głębsze zadowolenie. Ci ludzie, prócz jednego Kotlickiego, o którym zapomniała, byli tak samo podobni dla niej do publiczności. Nie mogła w nich zobaczyć artystów. Sowińska już ją objaśniła o wszystkich, opowiadając ze złośliwem zadowoleniem, że tylko Topolski i Pieś, nie wiadomo, czem byli przed teatrem, a reszta, to eks-rzemieślnicy, kantorzyści, kupczyki i t. d.
Obniżało to w jej oczach ich wartość aktorską. Teraz przyszła jej na pamięć scena ze „Snu nocy letniej“ Szekspira.
— Ja jestem księżyc! a ja jestem lew! — mówił poczciwy stolarz, daremnie chcąc naśladować grozę i majestat króla pustyni.