Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— ...I dlatego też wracam kochanej pani ową bransoletkę — ciągnął dalej.
— Kiedy my jeszcze pieniędzy nie mamy. Powodzenie się ciągle rwie... dawne wypłaty...
— Mniejsza o pieniądze. Niech dyrektorowa myśli, że jej na imieniny daję mały, przyjacielski upominek... dobrze, co?... — pytał, wsuwając na jej pulchną rękę bransoletkę.
— Mecenasie, mecenasie! gdybym nie kochała tak swojego Janka, to... — mówiła uradowana niezmiernie z odzyskania bransoletki darmo, ściskała mu silnie ręce i paliła go rozpromienionym wzrokiem tak blizko, że poczuł na twarzy jej oddech i zapach werweny, którą sobie twarz wycierała.
Odsunął się delikatnie i zagryzł usta, tak mu się śmieszną wydawała.
— Mecenasie, jesteś idealnym człowiekiem! najszlachetniejszym, jakiego znam!
— Dajmy pokój!... zrobiłem to dzisiaj, bo na imieninach dyrektorowej być nie mogę.
— Ani słuchać o tem nie chcę!... musisz mecenas być!
— Nie, nie mogę... mam smutne obowiązki w tym czasie. Muszę... — odpowiedział wolniej i ciszej; oczy mu zaszły jakąś mgłą ale ten sam uśmiech miał na twarzy.
— Czem ja się mecenasowi odwdzięczę za tyle dobroci?...
— Zaprosi mnie dyrektorowa na kuma.