Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czył, a pod nim, niby wizye stłoczone, kłębił się teatr: Cabiński, redaktor, Sowińska, wszyscy!... a Faun tarzał się po ich ciałach, tańczył po ich głowach, miał płaszcz gronostajowy na ramionach i powiewając nim, śmiał się się długo, bezustannie, a ci ludzie pod nim gnietli się, krzyczeli, oczy płakały, wyciągnięte ręce chciały chwytać za płaszcz, usta rozchylone błagały i wszyscy przybierali jakieś straszne larwy na twarze... Czuła, że i ją porywa ten wir, że mu się broni, ale te ręce ją chwytają... że już kołuje się z nimi...
Było to już po dziewiątej, gdy się obudziła, zmęczona i prawie bezprzytomna; nie mogła zrozumieć na razie, gdzie jest i co to za pokój?...
Ale rychło myśli jej wróciły do równowagi. Przypomniała sobie wszystko po kolei i to, że ma dzisiaj dostać role z chórów. Ubrała się śpiesznie.
Nie czuła w sobie nic z wczorajszych gorączkowych uniesień, ale czuła cichą radość i zadowolenie z tego, że już jest w teatrze. Czasami, na ten jasny ton jej nastroju kładł się cień jakiś, jakieś przeczuwanie, czy przypomnienie bezwiedne z przyszłości; było to majaczenie czegoś nieprzyjemnego, co choć zniknęło, ale zostawiało w głębi duszy ślady drażniące.
Wypiła śpiesznie herbatę i już miała wychodzić, gdy zapukano delikatnie do drzwi.
— Proszę! — zawołała.
Weszła stara żydówka, ubrana przyzwoicie z ogromnem pudłem pod pachą.
— Dzień dobry panience!