Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/079

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lewały duszącą woń po parku... Było tak cicho i pięknie, że Janka siedziała parę godzin nad stawem, zapominając o wszystkiem.
Łabędzie z podniesionemi skrzydłami, niby chmurki białe, płynęły po błękitnej tafli wody; marmurowe posągi bóstw promieniowały czystą białością i wnosiły szlachetnemi liniami w tę słoneczną ciszę parku zielonego jakiś ton antycznego piękna...
Zieleń świeża, puszysta, niby morze wielkiego szmaragdu, nasyconego złotem słońca, rozlewała się wokoło.
Czerwone kwiaty kasztanów spływały bez szelestu na ziemię, na wodę, na trawniki i, niby różowe płomyki migotały w cieniach drzew.
Gwar miasta nadpływał przycichłem echem i rozlewał się po gąszczach.
Czasem wiatr zaszumiał w gałęziach, zmarszczył atłasową gładkość wody i przeleciał, pozostawiając po sobie drżenie ciszy jeszcze głębsze.
Janka przyszła tutaj wprost z teatru. Potrzebowała samotności z przyzwyczajenia; nie mogła w gwarze miasta myśleć, ani przyciszyć w sobie serca, rozkołysanego radością dostania się do teatru, i chciała się pozbyć przykrości, jaką jej sprawiły te kłótnie na próbie.
Niepokoiło ją to, co widziała; czuła w sobie jakiś tępy ból zawodu, podobny do wahania. Cień jakiś ją straszył.
Nie chciała nic pamiętać, tylko sobie powtarzała raz po raz:
— Jestem w teatrze!... jestem w teatrze!...
Jakby sama potrzebowała w to uwierzyć, że speł-