Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tysiące patrzyły w niego niedocieczonemi ślepiami, zmęczeni byli drogą i upałem, senni, a on im przeszkadzał zażywać odpoczynku. Miejsce bowiem mieli wybrane, przejrzyste wody dyszały chłodem, palmy rzucały słodkie cienie, trawy były smaczne i miękkie, a lekki powiew kołysał w lubej drzemce, jakby przyśpiewywał.
Reks, ochłonąwszy nieco z gniewu, zaczął stanowczo rozgłaszać, jako zaraz po odpoczynku wracają do miejsca, gdzie na nich czekają żórawie.
— Stamtąd ruszamy prosto przez góry. Ostatnia nasza droga. Przejścia szerokie, łąkami, nad rzeką. Trzy tylko odpoczynki, a potem już koniec naszych wędrówek.
— Nie wracamy! Idź w swoją stronę! Nasze drogi się rozeszły! — Podniósł się ryk, jak grom.
Reks zakręcił się wkółko, jakby uderzony kamieniem, ale nie zawierzył swoim uszom.
— Droga równa, jak w polach — ciągnął dalej — przejdziemy bez trudów, a potem koniec…
— Łżesz! Łżesz! — Zaszczekały naraz wszystkie kundle, wystawiając łby z poza świń.
Wilczyca ze swojemi rzuciła się ku nim, broniły się zajadle, zwłaszcza, że im na pomoc ruszyły stare maciory. Powstało wielkie zamieszanie.
A Reks, straciwszy resztę panowania nad sobą, jął skomleć prawie pokornie; przekonywał, próbował trafiać do rozumów, obiecywał, zachęcał i namawiał do wytrwania. Rozpacz zagrała mu w ślepiach, ściekając palącemi łzami. Otwarła się przed nim przepaść. Wszystkie marzenia waliły mu się w ten