Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jakoż przekonała się, przynosząc w biały dzień paru złowionych.
— Wzięłam na oczach wszystkich! Będą mi się odgrażały przez całe miesiące.
Reks przerwał jej wesoło.
— Za parę dni ruszą wraz z żórawiami, a my zaraz za niemi.
Te parę dni przeszły w dziwnym nastroju podniecenia, wyczekiwań i jakby cichych narad. Tajemnicze pomruki słychać było nocami. I co jeszcze zwróciło czujną uwagę wilczycy, z czem się nie wydała, że psy, a nawet część owczarków przestawała wciąż z niemi, jakby razem coś spiskując. W dodatku rozpadały się ulewne deszcze, a w przerwach dzikie chmury przewalały się po podgórzach. Noce nastały ciemne, zimne i hukliwe. Doliny przysłoniły się nieprzejrzanemi mgłami. Niebo zawaliły ciężkie bure chmury, że słońce dawało pozór zielonkawego, zgniłego jaja. Na morzu zaś rozszalały się burze, fale skowyczały u brzegów, bijąc spienionemi chlustami ku obłokom. I nie było się gdzie schronić przed tą oszalałą dmą i ulewami, gdyż drzewa, szarpane wichurą, wyły przerażająco, zamiatając gałęziami ziemię.
— Któregoś zmierzchu żórawie dały znać o gotowaniu się do odlotu.
— Jutro ruszamy dalej. Zawiadomię wszystkich. Rozkazał Reks i, ogryzłszy jakieś schaby przywleczone przez wilczycę, zaszył się w krzaki i zasnął.
Obudził się o dużym dniu; deszcz nie padał i wiatr rozganiał resztki chmur.