Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

no jednak, — jak sięgnął ślepiami, leżała nieprzejrzana pustka, niby rdzawy całun poznaczony nędzną roślinnością i kamieniami, a nad nią wisiało puste, szarawe, bezchmurne niebo. Tylko olbrzymi łańcuch śnieżnych szczytów zamykał horyzont. Leżały wpoprzek ich drogi niby zwalone bezładne kupy — szczątki jakichś potrzaskanych planet i słońc, grających widmowem światłem wiecznych lodów. Cofał się przed tym widokiem w niepojętym lęku.
Którejś nocy dopadł żórawi lecących zawsze o parę godzin przed stadami.
— Daleko! Daleko! Daleko! — Zaśpiewały mu w odpowiedzi.
Poleciał błąkać się pomiędzy swojemi gromadami. Odpoczywały nad urwistym brzegiem rzeki. Księżyc świecił w pełni. Leżały ciche i senne, jeno tu i owdzie wyrywały się stłumione jęki. Ciche były i zagłębione w siebie, przeżuwając niestrudzenie nędzną paszę, lecz na jego widok budziły się z trupiego odrętwienia i ciężkie, tępe spojrzenia przeprowadzały go z bezgraniczną miłością. Ciche były i jeszcze w spokoju znosiły wszystkie nędze. Cierpiały z rezygnacją niewolniczych przyzwyczajeń, bez jęku i skargi.
Odczuł jednak, że gonią ostatkami sił i długo już nie wytrzymają.
Kiedy powrócił na swoje legowisko, Niemowa podjął przerwaną rozmowę.
— Bociany mi wyklekotały: do gór całą niedzielę drogi, potem góry, potem znowu ziemia, a potem morza będzie ze trzy dni. Pod górami mają być wielkie łąki, wody i lasy.