Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jakoż zaraz dały się słyszeć zgłuszone oddaleniem i przesycone rosami tętenty, a nieco poniżej, kiedy już zorze rozpaliły całą wschodnią stronę nieba, na tle brzasków zamajaczyły nisko jakby kłębiące się chmury, pogrzmiewające dalekiemi, przeciągłemi rykami.
Rex, sprężywszy się do skoku, z dygotem zniecierpliwienia wżerał się rozpalonemi ślepiami w przymglone dale, aż dojrzawszy bezkształtnie toczące się masy, przypadł do ziemi tak wyczerpany i obezsilony niewysłowionem szczęściem, że — położywszy zgorączkowany łeb na łapach, ledwie już dyszał ze wzruszenia.
Kulas kręcił się bezprzytomnie, wysyłał swoich na zwiady i raz po raz wył z radości.
— Nie śpiewaj, kobyli słowiku, bo jeszcze ich spłoszysz — zgromił go Niemowa i rozpaliwszy pod osłoną ruin ognisko, piekł w nim kartofle i jakoweś ptaszki, jakich dostarczył mu Kruczek, nieodstępny przyjaciel. Gwizdał przytem, naśladując wszystkie ptaki.
W rozkrwawiających się łunach świtania coraz wyraźniej majaczyły się czarne kłębowiska, toczące się ze wszystkich stron. Zdawało się jakoby wody ogromne wystąpiły gdzieś z brzegów i z dzikim bełkotem zalewały ziemię. I jakoby swarliwe zgiełki fal rwących przez zapory, rozbrzmiewały coraz bliżej i groźniej. Wzmagały się porykiwania i huczący chaos rżeń, beków, tętent ów potężniał z minuty na minutę. Już dojrzał tysiące rogatych łbów, jakby płynących w odmętach. Powietrze zaczynało drgać i gorące tchnienia przewiewały niby palące wichry. Zdała się nadciągać