Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

grzbiety i zabijał; napróżno gryzł i dusił, rozmiażdżał stopami, przygniatał sobą i rozrywał pazurami.
Psy nie ustępowały. I niby dąb miotany wichurą, chwiał się na wszystkie strony, darty kłami rozwścieklonej hordy. Nie myślał o ucieczce, broniąc się z rozpaczliwem męstwem, ale już poczuł kły we wnętrznościach, już mu obdzierano boki, wyrywano uda i łamano żebra, ża raz po raz przewracał się na ziemię i, zrywając się na nogi ostatkami sił, cały w ranach i strzępach, brocząc obficie juchą, z oczyma przymglonemi bielmem śmierci, walczył do upadłego.
W jakiemś mgnieniu, kiedy się zrywał po raz ostatni, Rex skoczył mu do gardzieli, padli obaj na ziemię, a reszta runęła na niego. Zwarli się w jeden kłąb nierozplątany pazurów, kłów, łbów, okropnych ran i skowytów, taczających się po murawie ze strony na stronę, który, bluzgając krwią, rozbijał się o drzewa, krzaki i kamienie, znacząc swoje ślady trupami i ciężko rannymi.
Jeno kruki spływając ze skał i drzew krążyły coraz niżej.
Wreszcie wybuchnął ostatni, chrapliwy ryk konającego niedźwiedzia.
Rex wydarł mu serce, ociekające krwią i chciwie pożerał, a towarzysze, chłepcąc gorącą jeszcze posokę, nasycali się dowoli drgającem jeszcze mięsem.
Rex przynaglał do odwrotu, trwożnie oglądając się na skały.
Zawyły psy pieśń zwycięstwa, aż rozełkały się echami bory i popędziły z powrotem.
Na pobojowisku pozostały jeno trupy konających