Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I pędziły ze wszystkich sił, wściekłe, spienione, prawie oszalałe do samego dna puszczy, aż tam, gdzie już nie było dróg, ni ścieżek, ni gęstego podszycia, a stał jeno prawieczny, niebotyczny i zwarty, czarny bór, gdzie już nie przenikało słońce a panował wieczny mrok i martwe milczenie; gdzie nie było traw zielonych ni kwiatów, a ziemię pokrywały jakby rude liszaje i białawe strupy, a tu i owdzie z mroków polśniewały zaropiałe oczy stawów. Psy zwolniły biegu, z trudem przedzierając się przez zwały odwiecznych drzew, groble suszu i nasypiska pokruszonych skał. Zielonkawy zmierzch jakby dna morskiego, w którem wszystko stawało się nieuchwytnem majaczeniem, przejmował lękiem, że przemykały się z podwiniętemi ogonami, wietrząc podejrzliwie i co chwila przystając.
Głosy wilków rozwiały się w oddaleniu, a jeno niekiedy przeleciał górą krzyk orła lub powiewały z szumem niedojrzane wierzchoły drzew.
Jakiś przykry a nieznany swąd zawiercił im w nozdrzach.
— Stać! Czyj to ślad? — zaniepokoił się Rex, wietrząc na wszystkie strony.
Sprężyły się grzbiety, ten i ów zaszczękał kłami. Wielu chciało zawracać.
— Naprzód! Jeśli tam wróg, śmierć mu! — zdecydował mężnie Rex.
Ruszyły ławą z nosami przy ziemi, a nastawionemi słuchami.
Bór rzedniał, skał było coraz więcej, świt podnosił się w głębiach i rozwidniał. Wreszcie odsłoniła się jakby wielka polana, sterczały z niej potężne, białe ska-