Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/013

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na nią nienawistne oczy i, oblizawszy skrwawioną i zapłakaną twarz Niemowy, obudził go szarpnięciem.
— Chodźmy ztąd, wypatrzą nas, — zająkał chłopak, rozumieli się doskonale.
— Poczekam wieczora! Gotowi mnie dobić, nie obronię się.
— A to cię uszlachtowała! Pożalił się Niemowa nad przyjacielem i garścią trawy wytarł mu boki i zaropiałe ślepia. Rex pojękiwał z wdzięczności.
— Spędź te podłe dzioby — warknął do kota. — Te śmierdziele, to gorsze nawet od ludzi.
— Przeprowadzę cię do obory, znam miejsce pod żłobami, — proponował Niemowa.
— Południe zaraz i te owczarskie skowyrki mogą mnie upolować, a sił nie mam. Pić mi się chce… pić…
— Zobaczę, czy niema nikogo przy wodzie, — oznajmił troskliwie kot.
— Leżta, przyniosę wody.
Jakoż, przyniósłszy w jakiejś skorupie, podtykał ją przyjacielowi.
— Ale gołąbki toś mi powybierał, — zwrócił się do kota.
— Wybrał je kowalowy Jędrek, widziała Maciora, niech ci zaświadczy. To zbój, on i wróble z pod bocianiego gniazda powybierał; nawet srokom nie darował, za co mnie stara tak napadła, że ledwie uciekłem. Złodziej, a teraz za słowiczemi gniazdami wypatruje. Już papuga krzyczała na niego.
— A ty się koło papugi nie kręć! — warknął ostrzegająco Rex.