Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 310 —

nia tę jedną pociechę, gdym myślał o pani. Kochałem pani duszę, czepiałem się nieraz jej własną duszą, czerpałem z niej nieraz siłę, bo czułem wtedy, że nie jestem tak strasznie samotny na świecie, tak zupełnie wyodrębniony z życia, które się toczy dookoła mnie. Przyjechałem i poco? aby zobaczyć panią w glorji rodzinnego, zapasionego szczęścia! Obcą mi, tak obcą, jak ten Bartek, jak pani mąż, jak reszta świata! Ja pani nie znam!
— Konie czekają! — zameldował Bartek, stając we drzwiach.
— Dobrze, jadę natychmiast. Żegnam.
— Więc nie zostanie pan?
— Nie, co jabym tu robił? nie mogę patrzeć na trupy, które znałem i kochałem. Żegnam panią.
— Do widzenia, a nie zapominaj, że tutaj są zawsze życzliwi i nie potępiaj pan nas, a mnie w szczególności. Tak jak żyję, żyć muszę, bo inaczej nie umiałam. Przekona się pan sam, że to nie zbrodnia takie życie, lecz tylko obowiązek mój społeczny.
— Żegnam panią! — Uścisnął jej ręce, spojrzał po raz ostatni na jej twarz spokojną, zimną, wystygłą, pogodzoną zupełnie z losem, twarz, na której nie było już i śladów dawnych marzeń i wzlotów ducha, zwykłą twarz dobrej matki, żony i kobiety świadomej życia i celów jego, pochylił głowę i wyszedł.