Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/312

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 308 —

— I ogromnie mądry! — dodała jego żona, zazdrośnie śledząca dziecko.
— Nadzwyczajnie! Cudowne dziecko, samo już dłubie w nosku i samo pakuje sobie nogę do buzi! Niech zdechnę, ale to przesada — zawołał Głogowski, zwichrzył mocno przerzedzone włosy, rzucił cygaro w klomb rozkwitłych tulipanów, podniósł się i zaczął drobnemi, niecierpliwemi krokami przebiegać werandę.
— Bartek, czy konie już są?
— Gdzie się panu tak śpieszy, czemu pan nie może zostać z nami?
— Dokąd? i poco?
— Dokąd pan zechcesz, załóż pan u nas pracownię, osiądź, nikt cię nie będzie krępował i w niczem, doczekaj się pan, aż mój chłopiec będzie potrzebował nauczyciela.
— A ja tymczasem zidjocieję, dziękuję. Muszę jechać.
— Teraz ja spytam: dokąd i poco?
Odpowiedział dopiero wtedy, gdy Babińscy odjechali. Stanął przed nią, przypatrywał się jej chwilę, zwichrzył włosy i powiedział cicho:
— I ja nie wiem poco i nie wiem dokąd! W świat, przed siebie na dalszą tułaczkę. A jednak od kilku dni, jak tu jestem, patrzę na panią, słucham i ciągle się pytam, gdzie jest dawna panna Janina? Ja pani takiej, jaka stoisz przede mną, nie znam; niedość, ja takiej nie chcę. Co pani zrobiła ze swoją duszą? — zapytał prawie ostro