Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 297 —

uwagi i odjechał. A ona długo siedziała u Heleny, sama rozbierała dzieci i kładła je na posłanie, otulała z dziwną troskliwością, przeciągała rozmowę do nieskończoności, byle dłużej być z ludźmi, byle później pójść do swojego pokoju. Chodziła jak błędna, czepiała się najbłahszych pozorów pozostawania, aż wreszcie, widząc, że Helena zasypia ze znużenia, szła do siebie.
— Czy spuścili roletę? czy?.. — myślała ciężko i teraz, w tej chwili, czepiła się tej myśli, zawisła na niej całem życiem. Stanęła pode drzwiami, bo bała się wejść, bo już stąd zdawało się jej, że widzi za szybami twarz Witowskiego, że słyszy jego głos. Omdlewała z dziwnego uczucia, wszystko w niej pożądało go i wszystko w niej protestowało przeciwko temu widzeniu.
Wreszcie, zbierając siły, weszła.
Okno nie było zasłonione. Krzyknęła z przerażenia i długo patrzyła w czarną zadeszczoną noc, przeglądającą szybami. Lampa paliła się na stole, w pokoju była cisza zupełna, biały futrzany dywan tłumił zupełnie kroki. Przebiegła gorączkowo oczyma pokój, oglądała po tysiąc razy te jasnobłękitne meble, wielkie łóżko pod kotarami z błękitnego aksamitu, tysiączne drobnostki, poustawiane na biurku i tualecie, i zawsze wkońcu oczy tonęły z jakąś bolesną ulgą w tem oknie, jakby w jakiejś strasznej ranie ściany.
Była taka straszna cisza, że słyszała skwierczenie knotów świec, zapalonych przed tualetą,