Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 293 —

— A siostra? czemu pan jej nie przywiózł?.. — pytała wolno, bardzo wolno, bo drżała jej dusza i głos chwilami wiązł w gardle.
— Teraz jest w kaplicy i prawdopodobnie wyżebruje miłosierdzie dla nas wszystkich.
Przywitał się ze wszystkimi i swobodny, elegancki, ironiczny, jak zwykle, wziął krzesło i usiadł obok Janki.
— Wcisnąłem się pomiędzy panie, niby klin niebardzo pożądany.
— Bardzo nie, ale zniesiemy pana, chociażby ze współczucia, żeby pan nie był zmuszony rozmawiać o gospodarstwie z panami.
— Dziękuję, ale przyznam się szczerze, iż milszy mi szczebiot dam.
— To znaczy, że pan lubi muzykę słów.
— Pochlebia pani słowom, wyrzeczonym przez damy.
— Muszę, skoro pan prawi im impertynencje.
— Tak ciągle okłamują mężczyźni panie, tak ciągle są panie przyzwyczajone do słodkiego brzęku flirtowych dzwoneczków, że głos brzmiący naturalnie wydaje się paniom skrzekiem barbarzyńcy.
— A jeśli my lubimy ten brzęk! A jeśli, słuchając, nie wierzymy wam nic a nic, to co?
— To nic, bo okłamywana obłuda godna jest okłamujących.
— Ależ państwo naprawdę brząkacie w dzwonki flirtu! — zauważyła Janka, siedząca