Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 290 —

— Że mężowi się nie podobała, no to może nie w jego guście, ale ty powinnaś się była przekonać. Bartek! — zawołała, podniosła się i poszła do przedpokoju, spojrzała przez szyby i powróciła.
— Bo to trochę na boku od Ankony, ale ślicznie. Morze, panie tego i owego, u nóg.
— Gdzie? — zapytał ostro Andrzej, bo ten niepokój Janki nie uszedł jego uwagi.
— Pod Ankoną, państwo byli w Loreto?
— Jechaliśmy zwykłym szlakiem jeżdżących do Włoch.
— Pobożnych pielgrzymów, t. j. z omijaniem pięknych miejscowości, a wstępowaniem do cudownych! — szepnęła Janka więcej do siebie.
— Ależ wspaniale mieszkacie, po książęcemu... — odwróciła rozmowę Helena, spostrzegłszy, że Andrzej spojrzał ostro na żonę i rzucił się na krześle.
— O tak!.. jest to przepych wielkiego składu mebli na Pociejowie.
— Ale, byłabym zapomniała ci powiedzieć, Janiu! Głogowski pisał do Stabrowskich z Paryża, obiecuje przyjechać do nich na wiosnę.
— Kto?.. a Głogowski! Głogowski!.. Jakże tu zimno! — Wzdrygnęła się, otuliła szczelnie jakimś szalem i nachylona nieco ku Helenie słuchała, ale oczyma błądziła po oknach i duszą była gdzieś na drodze, wiodącej z Witowa do Krosnowy.
— Te karebym kupił od pana... — mówił Woliński, zapalając cygaro.