Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 283 —

nich wszystkich myślą, błądziła po jakimś świecie rozmarzeń, pełnym błysków spojrzeń, konturów twarzy, dźwięków głosów, wyrazów ócz, pełnym słodkiego chaosu.
— Panna Jadwiga zdrowa? Widziałaś się ze Stefanem?
— Zdrowa, zdrowa — powtórzyła. — Pana Stefana podobno od rana nie było w domu,
Dlaczego tak odpowiedziała, nie umiała zdać sobie sprawy, ale to ją zmieszało.
Poszła zaraz do swojego pokoju.
A rano obudziła się dziwnie dobrze usposobiona, tak dobrze, tak się czuła spokojna, pełna sił, chęci do życia i do czynu, że poszła do oficyny.
Matka zajęta była powłóczeniem świeżych poszewek na poduszki.
— Ja to prędzej zrobię! — powiedziała, odbierając jej z rąk poduszkę.
— Hale!.. bo to taka jaśnie pani potrafi... — szepnęła uszczypliwie.
— Zobaczy mama. — Powlekła poduszki, posłała łóżko, poustawiała na komodzie niezliczone figurki i obrazki świętych, zapaliła lampkę przed obrazem, a stara nie rozmarszczyła się jeszcze, tylko z chłopską zaciętością i pewną ironją w siwych oczach śledziła jej ruchy i wzdychała. Dopiero gdy Janka porobiła, co było, i, nie doczekawszy się słowa nawet, chciała wyjść, stara zawołała: