Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 261 —

ko i uciec w świat szeroki, bo czuła całą swoją bezradność wobec tych ludzi brutalnych, wobec tego życia płaskiego. Biegała po pokoju, nie wiedząc, co zrobić z sobą, tysiące myśli i postanowień zjawiało się w mózgu i rozpryskiwało bezsilnie, wreszcie zadzwoniła.
Zjawił się Bartek, ale w koszuli tylko, nawet bez spencerka.
— Poproś pana. Jak ty chodzisz, co?
— A kiej proszę jaśnie pani, starszy dziedzic zlał me kijem i kazał zdjąć luberję.
— Poproś pana! Dobrze — mówiła do siebie — rozmówimy się teraz. — Ach, to jest małżeństwo! — Zaczęła nerwowo szarpać koronki szlafroczka. — Dobrze, to ja muszę znosić od tych chamów, ja! — myślała coraz wolniej i szalony gniew wzbierał w niej, niby burza.
Andrzej wszedł i usiadł w milczeniu.
— Prosiłam cię, bo mam pilny interes.
— Przypuszczałem, dla czego innego nie zapragnęłabyś widzieć się ze mną!
Mówił twardo, gniewem płonęły mu oczy i jakąś nienawistną zaciętością.
Oprzytomniała, dotknięta akcentem jego głosu.
— Słucham! bo jest już tak późno... — spojrzał na zegarek.
— Jeśli ci pilno iść spać, to nie zatrzymuję! — zawołała porywczo.