Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 245 —

Andrzeja, który siedział przy nim na niskiem krześle, patrzył z gniewem prawie, aż rzekł:
— Masz twarz człowieka zupełnie zadowolonego, zupełnie spokojnego.
— Jestem spokojny, tak spokojny, że aż mnie to dziwi, że po tylu burzach wszystko we mnie tak przycichło odrazu.
— Szczęście jest oliwą, przytłumiającą burze wszelkie serc i mózgów.
— Wiesz, nieraz w nocy wstaję, aby zajrzeć do niej, bo mi się chwilami wydaje niemożebnem, aby była pod moim dachem.
— No i znajdujesz ją śpiącą!.. wtedy, ma się rozumieć, klękasz przed łóżkiem i wpatrujesz się w twarz ukochaną.
— Dlaczego drwisz? — szepnął Andrzej z wyrzutem.
Nie odezwał się, bo go złość przygniotła do krzesła; zaczął się kołysać szybko i zagryzał wargi do krwi prawie, przyciszał się z trudem. — Cóż to mnie obchodzi, co oni robią, jak się kochają, czy są szczęśliwi! Cóż mnie to obchodzi! — myślał, ale czuł, że jednak go to obchodzi.
— Nie nudzi się żona w Krosnowie? — zapytał znowu, nie mogąc się oderwać od tego tematu.
— Bój się Boga, dopiero trzy miesiące po ślubie i już nudziłaby się?
— Tak, tak! masz rację, trzy miesiące dla dusz upojonych sobą!..