Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 233 —

do młockarni, który nieomal nie wywrócił na przegonie.
— Jeśli masz czas dzisiaj, to możebyśmy pojechali do Witowskich?
— Jedź sama zaraz, przyjadę po ciebie wieczorem, dobrze?
— Nie możesz teraz jechać?
— Widzisz, młócą pszenicę, to ważna taka robota, ale jeśli już tak koniecznie chcesz razem, zaczekaj trochę.
Miała się już zgodzić na to, ale w ostatniej chwili powstrzymała się i szepnęła:
— Pojadę, mogę pojechać i sama, ty przyjedziesz?
— Przyjadę! Walek, odgarniać słomę prędzej! — krzyknął znowu.
— Prędko przyjedziesz na obiad?
— Za pół godziny.
— To ja już pójdę.
Uśmiechnęła się do niego blado, i poszła zirytowana na siebie za ten spacer.
— Śmieszna scena! — myślała. „My się nie możem kochać jak gołębie“, powtórzyła półgłosem i roześmiała się głośno, tak głośno, że aż się obejrzała, czy nie usłyszał; zobaczyła, że znowu siedzi na koniu. I taki silny, ogorzały, wielki, niby posąg śpiżowy Gattamelaty w Padwie.
Przy obiedzie była dość rozmowną, bo oczekiwanie wyjazdu do Jadwigi podniecało ją, i przytem zaczynała czuć do samej siebie wdzięcz-