Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 230 —

środku, zakładała ręce na głowę i stała długą chwilę, nie myśląc, pustemi oczyma błądząc po otaczającym ją przepychu, po oknach, przez których zasłony rysowały się kontury drzew, i za któremi były pola, lasy, ludzie, świat cały, ten świat, od którego czuła się coraz dalej.
— Moi kochani, powiedzcie mi prawdę, czy tutaj jest smutno? — zapytała Janowej, która w jednym z pokojów wycierała podłogę.
— Hale! całkiem po pańsku jest. Ja prosta kobita jezdem, cobym ta tutaj nie ścierpiała, ale ślicznie je, kiej w kościele. Jezus kochany, kiej wejdę do tej dużej stancji, to jaże mi sie chce przeżegnać, tyla je złota, że jaże trza oczy mrużyć, tak się łyśni wszystko.
— Czy wam nigdy nie jest smutno?
— O, jest, paninko, jest! kiej pani córki długo nie widze, to me tak rozbiera, że rady sobie dać nie mogę.
Nie pytała się więcej, poszła do swojego pokoju.
— Pusto! pusto! pusto! — szeptała, opadając w głęboki fotel.
Wzięła jakąś książkę i przerzucała bezmyślnie kartki dotąd, aż oczy same zaczęły się zaczepiać na literach i czytać:

My się nie możem kochać, jak gołębie,
Dwie nasze dusze są jak dwie otchłanie,
Co wzajem patrzą w swe bezdenne głębie —
I nigdy wzrok ich u kresu nie stanie.