Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/099

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 95 —

pod lampę, okrytą jedwabnym, zielonym abażurem i zbliska zajrzała mu w oczy. — Bardzo pan cierpi... — szepnęła smutnie, usta jej drgnęły wielką litością. Wróciła do swojego fotelu, delikatnie rozpoznając drogę rękoma, bo sprzęty rysowały się jej niby we mgle niezdecydowanemi konturami.
— Może poradzimy... jeśli można, powiedz pan, co się stało?.. każde serce ludzkie, to wszechświat zaludniony miljardami bólów. Straszne, straszne!.. — szeptała cicho i cudną głowę zwiesiła na piersi, a w martwych, wystygłych oczach błysnęły łzy.
Andrzej poruszył się, spojrzał na nią z wdzięcznością i uwielbieniem, ale pochwycił przelotnie wyraz twarzy Witowskiego, jakiś pogardliwy, i całe wyznanie, jakie miał już na ustach, zamknął w sobie. Zesztywniał nagle, zapiął bezwiednie surdut, jakby go mroźne tchnienie owiało i, podkręcając wąsa, mówił, siląc się na spokój i obojętność:
— Bagatela!.. słowo pani daję... małe nieporozumienie domowe...
— Domowe... — szepnął przeciągle Witowski, leżąc w fotelu, zapatrzony w malowane na suficie Trytony, dmące w muszle.
— Ach! te niesnaski rodzinne są zwykle najboleśniejsze, bo sączą w duszę rozdrażnienie i złość, niby z czary pękniętej, kropla po kropli i ani się spostrzeże człowiek, jak znienawidził