Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/083

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 79 —

świat, jak te wichry, które zrywały się z pól, porywały kłęby śniegu, tarzały się w śnieżnych tumanach i ginęły w nagłej, przerażającej ciszy.
Niepokoiło ją niepokazywanie się Andrzeja, przestraszał ojciec, który całą noc chodził po swoim pokoju i rozmawiał z sobą. Dręczyło i rozdrażniało ją wszystko.
Nie mogła spać w nocy, bo Zaleska grała dłużej i smutniej jakoś tego wieczora; słuchając tych oddalonych łkających dźwięków, zdawało się jej, że to las tak płacze i skarży się. Wyglądała oknem w noc ciemną, burzliwą, rozwianą wichrami, szalejącą, i uczuwała, że ją dławi strach mocny i okropny, patrzyła się rozszerzonemi oczyma w zawieruchę, co, niby orkan, kłębiła się, wirowała w olbrzymich lejach i biła niestrudzenie w las, który się pokładał, jęczał, giął, ale wstawał i rozsrożony, straszny jakiś, w obłokach kurzawy, huczał ponury hymn walki.
— To okropne! — szeptała, siadając na łóżku, a nie mogąc wysiedzieć, zrywała się, jakby chcąc uciekać, i padała na małą otomankę, skręcała się w kłębek, chowała głowę i leżała tak długo, uspokajając się powoli rozmyślaniem.
Andrzej znowu nie przyjechał. Janka, pomimo, że ciągle sobie przypominała, iż go nie kocha przecież, że nic jej nie obchodzi, czy on jest, lub go niema, powiedziała ojcu, że należałoby posłać do Krosnowy i dowiedzieć się, co się tam stało.