Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 48 —

— Tak, ale sądziłam, że nie potrzeba, bo... — zarumieniła się pod badawczym i nieco aroganckim wzrokiem szwaczki.
— Nie potrzeba?! szlacheckiej korony nie potrzeba?... co też pani mówi?.. A to znam rozchwiane małżeństwo, właśnie przez to, że panna młoda chorowała na taką sawantkę i nie chciała, żeby znaczono i malowano jej znaków herbowych i szlacheckich. Panna Górnicka, w Płockiem, magnacki dom!.. szyłam wyprawę, bieliznę obszywało się prawdziwemi walansjenkami. Porcelanę sprowadzono wprost z Sèvres... rozchwiało się, panna później rozpaczała, ale nic nie pomogło; jak to, żeby panna nie chciała i wstydziła się herbów swoich?.. to koniec świata!.. to zgroza!.. — szepnęła rzeczywiście oburzona, i zamilkła, zagłębiając się w robocie.
Maszyny dudniały głucho, szyjąc bez ustanku.
— Możnaby jeszcze pododawać te korony, prawda? — zapytała Janka po chwili.
— Ślicznie radziłabym zapakować wszystko i odesłać zpowrotem.
— Panno Martyno, odkąd mają zaczynać się te wody w kaftaniku? — zapytała młodsza, mizerna, blada, o sinawej twarzy i czarnych włosach, gładko rozdzielonych nad czołem.
— Panna nie wie!.. — wykrzyknęła z wyniosłością i podziwem. — To koniec świata, to zgroza!.. ale to naturalne, panna jest z pierwszorzędnego magazynu!.. — uśmiechnęła się zjadliwie,