Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/033

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 29 —

Wyszli do ciemnej sieni, drżącemi rękoma szukał klamki, gdy Zosia cicho szepnęła:
— Stasiu!..
Wyciągnął ramiona i, pomimo ciemności, objął ją w namiętnym uścisku.
— Idź już!.. idź, mój złoty!.. idź, bo się boję!..
Rozerwali się siłą prawie.
Staś wyszedł; zataczał się z upojenia, wracając na stację, nie wiedział, co się z nim stało, nie mógł przypomnieć sobie, w jaki to sposób usta ich się złączyły, dreszcz wstrząsający przenikał go jeszcze, czuł ją przy sobie, czuł ciepło jej ciała, jeszcze jej oddech muskał i pieścił mu twarz, słyszał ją, czuł ją całą w ramionach, na piersiach, bezwiednie otwierał ręce i zaciskał, jakby ją obejmował.
Szedł wolno, zatopiony w szczęśliwości niewypowiedzianej, i pierwszą jego myślą, pierwszym ruchem serca była chęć napisania wszystkiego matce, wyspowiadania się przed nią, ale zaraz przyszły mu na pamięć słowa Zosi. — Tak, przecież jestem mężczyzną — myślał, popuszczając szelek, żeby się uwolnić od tego piekielnego uciskania. — Dam sobie radę i bez mamy — rozumował energicznie, ale w głębi czuł się bezradnym i strwożonym wobec tego nowego życia, jakie go czekało, i tej samodzielności. — Zosia taka dobra, energiczna, mądra, przecież zostanie moją żoną! — Uspokoił się, powracała mu