Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/023

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 19 —

żeby nie krzyczeć z żalu, jaki mu zakręcił wnętrzności. Wydało mu się, że jak Amis, z kuchni na niego, tak on na nich patrzy łakomym wzrokiem, z jakiejś głębi, że nikt tego nawet nie spostrzega i taka mocna, straszna zazdrość i ból ścisnęły mu duszę, że bezwiednie prawie ugryzł szklankę, z której pił herbatę, szkło rozprysnęło się w kawałki, a z ust pokaleczonych popłynęła krew.
— Co się panu stało? Szklanka w ręku pękła?
— W zębach! To nic — mruknął, obcierając usta chusteczką.
— Zgryzłeś pan kamienie, a teraz bierzesz się do szkła, jest w tem postęp i metoda.
— Zgryzę i twardsze rzeczy, panie dziedzicu — odpowiedział, wyszczerzając swoje wilcze zęby z uśmiechem. Krew płynęła mu obficie z warg, podniósł się i z chusteczką przy ustach szepnął głucho, nie patrząc na nikogo:
— Muszę już iść, a państwo przyjmijcie ode mnie szczere życzenia na nowe życie, szczere.
— Dziękujemy. Żeń się pan, to pan zobaczy, jak przyjemnie odbierać podobne życzenia.
— Poczekam jeszcze... poczekam — szepnął wolno i powlókł tak dziwnem spojrzeniem po Jance, że podniosła głowę i zadrżała z jakiejś trwogi, uśmiech zgasł na jej twarzy; patrzyła się chwilę w jego żółte oczy, nic nie rozumiejąc.
— Ale w każdym razie, my zapraszamy się zgóry na pańskie wesele.