Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 13 —

ciem dźwięków przyćmionych fortepianu Zaleskiej, która zaczęła grać zwykłe, popołudniowe ćwiczenia.
Wreszcie Janka przyszła i, witając się, poznała po jego uroczystej twarzy, że to dzisiaj się rozstrzygnie. Wskazała mu miejsce jakimś sztywnym ruchem, pobladła od wzruszenia chwilowego, bo zresztą była zdecydowana przyjąć jego oświadczyny.
— Pani wygląda dzisiaj nieco cierpiąco? — przerwał milczenie.
— Migrena... nic więcej.
— O tak, na takie straszne powietrze to nic dziwnego...
— Nic dziwnego — odpowiedziała jak echo.
— Śnieg, deszcz, wichura i zimno... — ciągnął dalej, ale język mu się plątał, był wściekły na swoją nieśmiałość, czuł, że gada najgłupsze banalności, a nie był w stanie powiedzieć nic innego.
— Tak, śnieg, deszcz, wichura i zimno! Tak — powtórzyła ciszej, odwracając oczy do okna.
A jemu chciało się uderzyć głową w kant stołu, z gniewu na siebie. Patrzył na nią błagalnie, prosił spojrzeniem, żeby mu ułatwiła wyjście z tego zaplątania, ale Janka, z niedostrzegalnym uśmiechem w oczach, udawała, że nic nie rozumie. Targał rękawiczki, zapinał i rozpinał guziki surduta, zagryzał wąs i nie mógł nic mówić, myśląc tylko z wściekłością, że może go weźmie za głupca i niedołęgę.