Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 11 —

Idź, oświadcz się, w karnawale się ożenisz, no i basta. No idź, nie marnuj czasu... — popchnął go lekko ku drzwiom, które za nim zamknął i położył się znowu na sofce.
— Widzisz, smyku, mówiłeś, że z tego małżeństwa nic nie będzie — szeptał drwiąco.
— Zaczekaj! zobaczymy po ślubie, jak odejdą od ołtarza, zaczekaj... — odpowiedział sobie, ale zupełnie zmienionym głosem i głową trząsł niedowierzająco.
— Co mi gadasz! Przysięgam Bogu, że jeśli mówię, iż wszystko się stanie, jak chcę, to tak będzie.
— Niezawsze, mój naczelniku, przekonałeś się już, że na córkę liczyć nie można.
— Cicho! Janka jest najlepszem dzieckiem, przysięgam Bogu, najlepszem.
— Ho! ho! ho! — śmiał się cicho. — Najlepsza, a całe lato bujała, a teraz chciała odjechać!
— Milcz! — krzyknął i z wściekłością kopnął nogą w próżnię i rzucił się na pokój, ale sobowtór rozwiał się, zniknął; napróżno zaglądał pod sofkę, pod stoły, szukał nawet w szufladach biurka i w małej kasie ogniotrwałej, wmurowanej w ścianę; nie znalazł nikogo, ale tak był pewny, że tamten był przed chwilą, że otworzył kasowe okienko i krzyknął na Rocha, chcąc się spytać, czy kto nie szedł przez korytarz. Roch się nie zjawił, a on postał chwilę, skupiając myśli i poszedł do Zaleskiego.