Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 240 —

miał tajemniczo w czarnych głębiach. Księżyc rzucał złotawe blaski na mchy i lśnił arabeskami fantastycznego rysunku na czerwonych korach sosen, chmury leciały szybko przez szare sklepienia i co chwila przysłaniały światło.
— Pani się na mnie gniewa? — zapytał po długiej chwili.
Nie odpowiedziała.
— Pani się gniewa? — powtórzył płaczliwie i ujął ją za rękę. Wyrwała mu ją energicznie.
Staś posmutniał i pokornym głosem błagał o przebaczenie. Nie powiedziała mu nic, tylko gdy stanęli przed domem, dotknęła się ustami jego ucha i szepnęła, ściskając mu rękę:
— Przyjdź pan jutro, wieczorem.
Staś wracał na służbę oszołomiony. Stał długo pomiędzy szynami i patrzył na rozświetlone okna Zacisza; coś się w nim rozrastało potężnie, jakiś zachwyt i szczęście przepełniały go całego.
Zaleski spał na kanapie okryty mundurem, aparat milczał. Staś zmienił kamasze na zielone, haftowane złotem pantofle, chodził po kancelarji i nie mógł jeszcze pojąć, co się z nim dzieje. Zażył laurowych kropli, bo serce biło mu przyśpieszonem tętnem, wyjął z kieszeni dzisiejszy list matki i przeczytał go raz jeszcze:
„Mój synu! Odpisuję natychmiast, bo twój ostatni list przeraził mnie poprostu. Co to za panna Zofja? Skąd ją znasz? Jak dawno? Gdzie mieszka? Kto są jej rodzice? To jest najważniejsze, a tego mi nie piszesz,