Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 223 —

— Głogowski! — mruknął dramaturg przed Osiecką, która padła na fotel i sapała niby lokomotywa.
— Głogowski! — i spojrzał ciekawie na Zosię, zarumienioną i dygocącą po pensjonarsku.
— Głogowski! — uścisnął wąską, obciągniętą w lapisową rękawiczkę, dłoń Zaleskiej.
— Głogowski! Głogowski! — szepnął już ze złością Zaleskiemu i Świerkoskiemu. Kiwnął się raz jeszcze do próżni, puścił ramię Orłowskiego, splunął i stanął przy fortepianie obok Janki. — Co, mógłbym być lokajem, grzbiet mam wygimnastykowany — szepnął. — Wie pani, że z powodu tych przedstawień, których nienawidzę, zerwę z ludźmi, bo czuję się wtedy, jak się czuć musi małpa, oprowadzana na obroży i ustrojona w sukienkę. Ta bułeczka, to ładna — wskazał nieznacznie na Zosię.
— Panno Janino, może pani nam co zagra! — prosił słodko Zaleski, pochylając się przed nią, aż pokazał cały przedział włosów, od czoła do karku.
— Przy pani Stefanji nie ośmieliłabym się nigdy.
— Zbyt łaskawą jest szanowna pani, doprawdy, że dobrze mówię, iż zbyt łaskawą. — Pochylił się znowu w ukłonie, wykręcił się, musnął wąsików, wyciągnął mankietki, poprawił krawatu i posunął się do Zosi.
— To małpa, stworzona na amanta ogródkowego. Stroi takie miny, jak Wawrzek albo Władek; przypomina pani sobie?
Janka skinęła głową; spojrzała gdzieś przed siebie i odeszła.