Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 147 —

no i co? umarła, panienko. Może i nie przez jego porękę, bo jak kto ma zamrzeć, to mu żadne dochtory pomóc nie pomogą, chyba jeden Pan Jezus, ale zawdy...
— Co jest właściwie waszej żonie?
— Waszej żonie? a juści, że dokumentnie nie wiem, a kto to wie, panienko, kiej ból jeno jest we wnętrzu. Jeść ni może, robić ni może, wyschła, kiej wiór, no i leży, i leży a czeka zmiłowania Pańskiego, albo śmierci; gemba, to jej się zrobiła kiej piąstka. Wódki czasem kapke sie napije, mięsa dziobnie pare razy łyżką i tyla.
— Oddajcie ten list, zrobimy jeszcze inaczej.
Napisała bilet do ojca, aby zatelegrafował po doktora do chorej Rochowej.
— Zanieście to panu. Za dwie, trzy godziny doktór tutaj będzie. — Tak, to się lepiej stało, nikt wiedzieć nie będzie, że ja wzywałam doktora — pomyślała.
Rzeczywiście, w kilka godzin później przyjechał doktór, przyszedł na górę, nie chciał się rozbierać ze swoich pledów, waterproofów, kaszlał więcej niż zwykle, cerę miał zielonawą, i respiratora nie zdejmował z ust zupełnie. Wszedłszy, natychmiast pozamykał drzwi i lufciki, obejrzał okna i, zobaczywszy, że nieopatrzone na zimę, pogroził Orłowskiemu, który z nim przyszedł.
— Żyjemy i tak jakoś zdrowo! — zaśmiał się zawiadowca.
— Ale z reumatyzmami, migrenami i newralgjami — napisał na marginesie gazety, leżącej na stole.