Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 125 —

Siedział zgięty i patrzył obojętnie na Osiecką płaczącą i na Zosię, zajętą wyszywaniem czerwonych kwiatów na fioletowej kanwie. Amis leżał przy nim, skomląc cicho, jakby wtórując Osieckiej, która, ujrzawszy wchodzącą, powstrzymała łzy i z żywością porwała się do przywitania.
— Przepraszam, bardzo przepraszam, przerywam jakąś scenę rodzinną — mówiła Józia, łącząc wzrokiem bezwiednie Świerkoskiego z Zosią.
— O nie, słowo daję, że nie, a jestem pani bardzo wdzięczną za odwiedziny. — Ściskała ręce Józi, wpijając w jej zamkniętą twarz czarne, niespokojne oczy.
— Pani pozwoli sobie przedstawić, pan Świerkoski, poczciwy, nie zapominający o samotnicach przyjaciel.
Świerkoski kłaniał się apatycznie.
— Miałam do kochanej sąsiadki interesik prawdziwie sąsiedzki, więc jeśli mi pani zechce poświęcić trochę czasu...
— Ależ, szanowna pani, doprawdy uradowana jestem, proszę mi wierzyć, tem samem, że pani jest łaskawą mieć do mnie interesik, jak ś. p. męża kocham, jestem uradowana; no, kiedy mówię, że jestem uradowana, to niema wątpliwości — dodała mocniej, obrzucając pokój oczyma.
Józia uśmiechała się złośliwie; wyszły zaraz na drugą stronę domu.
Świerkoski przysiadł się bliżej Zosi, pies biegał koło niej i wydzierał jej zębami kanwę. Pogłaskała go i, nie podnosząc oczu, zapytała: