Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 71 —

postawiła cukierki i zaczęła Jankę zapraszać do nich. Sama jadła je ciągle, bujała się na fotelu, poprawiała misternie w grajcarki sztywne ufryzowaną grzywkę i znowu mówiła:
— Proszę pani, myślę, czemu nie zostałybyśmy przyjaciółkami! Chwilami tak mi potrzeba przyjacielskiego serca, duszy, któraby mnie kochała. Ach! w tej chwili każę dawać herbatę. — Wybiegła i powróciła prawie natychmiast zdyszana i zarumieniona, z wypiekami na twarzy, upadła ciężko na fotelik, zaczęła gryźć cukierki, z kuchni przybiegły za nią przeraźliwe krzyki dzieci. — Ach! boję się szaleństwa, ale jeślibym dłużej miała w takich warunkach żyć, to nie ręczę za siebie. — Przerwała, nasłuchując, bo turkot jakiś rozległ się przed stacją. — Ma przyjechać do mnie dzisiaj pani Osiecka, zna ją pani?
— Tylko z widzenia.
— Bardzo miła kobieta, trochę smutna, ale dystyngowana i ma rozległe w świecie stosunki, bardzo często przyjmuje u siebie, szczególniej latem, bo mieszkało u niej kilka kuzynek. Świerkoski się podobno stara o jej siostrzenicę, Zosię, ale to bardzo dziwny człowiek, przyznam się, że go się boję. Czy to prawda, że pani była w teatrze — zapytała prosto.
— Trzy miesiące byłam — odpowiedziała Janka niechętnie.
— Pani mi daruje, już się nie pytam więcej, bo widzę, sprawiłam przykrość zapytaniem. Tak, tak — szepnęła melancholijnie — każdy człowiek, a szczególniej kobieta każda, ma w swojem życiu jaśniejsze