Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chołek, i woźni też nie byliby mnie puścili, ale Semen za ramię mnie wziął między siebie a swego ojca i tak mnie prawie mocą po schodach do wielkiej izby zawiódł.
Zasiedli tam przy dużym stole: pan starosta lwowski Bonifacy Mniszech, pan burmistrz miasta doktor Sykst, dwaj panowie rajcy a zarazem złotnicy, Siedmiradzki i Kudlicz, dworzanin królewski Kurski, czausz sułtański, pan tłumacz miejski Bajdułowicz i ksiądz Karmelita Benignus, a na osobnej ławie Kozacy i ja koło nich, w strachu będąc, czy mnie lada chwilę za drzwi iść nie każą panowie.
Pan starosta Mniszech miał przed sobą pisma, które przywiózł Opanas, a kiedy się rozglądnął po izbie i widział, że wszyscy są, każe Opanasowi podać sobie ów mieszek z olsterkiem. Otworzył je drobnym kluczykiem, o którym ja nie wiedziałem, że w mieszku jest, bo był ukryty w osobnej zaszywce, i wyjął zeń „Oko Proroka“, ów brylant czyli diament, który jam tak długo przy sobie nosił, za którym się ja tak dużo strachu najadł, a któregom dotychczas nie widział, ani się domyślając, jak to licho wygląda.
Podniosłem się z ławy, aby lepiej widzieć, i z wielką ciekawością patrzyłem. Zawsze przedtem myślałem, że jak to czarne puzderko otworzą, to zeń ognisty diabeł wyskoczy albo naprawdę jakieś cudowne, żywe oko błyśnie, albo światłość niezmierna zeń buchnie jak od pioruna, że aż człowieka olśni — a tu nic z tego wszystkiego!
Owo kawałek jakoby czystego lodu albo też kryształu, z jakiego widziałem czareczkę u pana Spytka,