Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chciano, a sam pan starosta w Samborze nigdy nie mieszka.
Pan Przeździecki wzruszył tylko, ramionami, jakby bez słów rzec chciał: „Człowiecze, daj ty mi spokój; idź sobie z Bogiem!“ Tak my to i zrozumieli obadwaj; bez żadnej rady i bez żadnej pociechy wyszliśmy od tego jurysty, a mnie gorycz oblała serce, bom zawsze myślał, że prawo, to jest prawo, a dekret królewski, to jest dekret królewski, a teraz słyszę, że prawo i na lewo skręcić może, i że od króla do króla odwołać się można, jak kiedyby być mogły dwie prawdy w jednej rzeczy, dwie sprawiedliwości w jednej sprawie, i dwa króle w jednym królu.
Stanął sobie biedny ojciec na Rynku po tej rozmowie i ciągle jeszcze trzymał kapeluszynę w ręku i miął ją na wszystkie strony, anim go z tego umartwienia obudzić nie mógł, kiedy nadchodzi pan Bonarek. Zobaczył ojca, którego w drodze był polubił, bo ojciec zawsze pilnie i statecznie koło owych koni chodził i niepomału się do tego przyczynił, że zdrowo we Lwowie stanęły, zatrzymał się i pyta:
— A co wy, Marku, taki frasobliwy?
Opowiadam mu, co jest i co nam jurysta mówił,
a on zacznie krzyczeć:
— A po co wy do tych wyrwańców jurystów chodzicie, a czego wy z tymi krzywowiarkami gadacie? To są kauzyperdy, wyszczekacze, prawozdziercy, łupimieszki! Gdyby prawo było prawem, dekret dekretem, prawda prawdą, a z czegóż by żył taki kauzydyka? Znam ja ich dobrze, radził ja się ich także, popamiętam to, na zdrowiu i mieszku dotąd ich czuję! Miał