owych dwóch galer gotują się lodzie, aby nas ścigać. Ojcu pot strumieniem leje się z czoła, kark mu okrutnie poczerwieniał od krwi nabiegłej, stęka tylko a wiosłem tak robi, że jeno słuchać, czy mu żebra nie trzeszczą, a kiedy za siebie spojrzy, mówi:
— Zginęliśmy, Haniusz, puścili na nas szybkie łodzie na sześć wioseł, ani trzech pacierzy nie zmówisz, a złapią nas!
Już mu i ręce opadać zaczęły z umęczenia i z rozpaczy, że się to na nic nie zdało, kiedy widzimy przed sobą, na jedno może strzelenie z łuku, statek cale duży kupiecki, dwumasztowy, z rozpiętymi żaglami, który nam poprzek nadpływa.
Z trwogą wlepiłem weń oczy, myśląc, że tak umyślnie przecina nam drogę, aby nas zatrzymać, aż pogoń nas dosięże, i widzę, że na samym statku i na jednym żaglu wypisano jest ogromnymi litery:
— Katakallo! — zawołałem, bo poznałem, że to ten sam napis greckimi litery, który na belach i pudłach w składzie towarowym p. Jarosza Spytka we Lwowie widziałem, a który mnie mendyczek czytać nauczył.
Zrywam się tedy na równe nogi w łodzi i z całego gardła, jak tylko najgłośniej mogę, pocznę krzyczeć:
— Katakallo! Katakallo!
Na pokładzie okrętu stało kilku ludzi, a jeden z nich musiał być starszy, bo był tak ubrany, jak tylko bogaci Grecy ubierać się zwykli, a ci, co z nim byli, z dala się trzymali jakby z uszanowania.