Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Strach mnie zdjął niemały, kiedym się obudził, bo już zmrok się robił. Gniewałem się sam na siebie, żem taki niebaczny i żem się od snu nie bronił, bo łatwa rzecz była zaspać aż do powrotu Foka, a wtedy już by dla mnie nie było ratunku. Porwałem się, jakby kto mieczem we mnie godził, poleciłem się Panu Bogu i Najświętszej Panience i zabrałem się do ucieczki, żeby się móc tyłem na brzuchu przesunąć przez okno, trzeba było jeszcze podwyższyć rusztowanie. Pomogły mi do tego dwie próżne fasy drewniane, które ustawiłem na samym wierzchu dnami do góry, jak można było najbezpieczniej. Pomyślałem też o tym, że przesuwając się przez okno, będę musiał wziąć łokcie i ręce z liną pod siebie, a kiedy tyłem przepychać się będę, pozdzieram sobie dłonie na murze framugi okiennej, tedy jak się dało, płótnem obwinąłem ręce.
Wylazłem na wierzch mego rusztowania, ująłem mocno linę zrobioną z płótna, przysiadłem w raczki, a potem nogi wsunąłem w okno i w tył zacząłem się sunąć. Nie taka to łatwa sprawa była, jako mi się przedtem na oko zdawało; nie miałem się o co zaprzeć, bo całe to moje rusztowanie obalić się mogło lada czego; jakoż jak wąż musiałem się pchać samym sobą, a potem jak szczupak w tył sobą miotać, aby się wysadzić z okna. Kiedym nareście połową większą już się wysunął i rzucił się całą siłą w tył, tak się okrutnie otłukłem w ręce i w głowę, żem omal przytomności nie stracił i ledwiem co liny z rąk nie wypuścił, a tak byłbym pewno spadł na skręcenie karku.