Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chę opatrzyły, mogłem rozeznać, że to jest mała izbuszka i że naprzeciw mnie, ale w samej górze, przebija światło małymi szparami ze dworu tak, jakby tam okienko było, ale przywarte żelazną albo też drewnianą okiennicą. Schodzę ostrożnie po schodkach na dół, a było ich niewiele, jestem na podłodze cegłami wykładanej. Oczy coraz bardziej do ciemności mi nawykają, już rozeznać mogę, że izbuszka nie całkiem pusta i są w niej jakieś sprzęty i rupiecie, snać skład niepotrzebnych rzeczy. Podchodzę do onego światełka i, jakem się domyślał był, widzę, że tu jest okno, jeno przysłonięte, ale wysoko i ręką go nie dostać.
Pocznę tedy szukać po oćmie, czy nie znajdę czego, na czym bym mógł stanąć, aby dostać rękoma do okna i oderwać okienniczkę, a tym sposobem światło mieć, bo wiedziałem, że bez światła nie wydobędę się z mego więzienia. Kładę się tedy na podłogę i tak na raczkach, macając rękami, łażę po ciemnicy, ale nic takiego nie natyka mi się po drodze, chyba niekiedy szczura jakiego spłoszę, a o co zawadzę, to albo próżna bania, albo flaszka, albo inne jakieś rupiecie cale dla mnie niezdatne. Trafiam nareście na jakieś puzdro drewniane płaskie i nieszerokie, a zda się, że próżne, bo lekkie, chociaż zamknięte. Biorę je tedy, ustawiam pod oknem, stawam na nie i jeszcze się na palce wspiąć muszę, aby dosięgnąć okienka, ale już go teraz dosięgam ręką, choć mi trudno. Chwytam za to, co mi się zdało być okiennicą, i dobrze szarpnę, aby ją rozeprzeć, jeśli zaszczepiona, albo i wyrwać z zawiasków. Nagle usłyszę trzask pod sobą i padam