Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

być uważał. Znał też pan Heliasz żałosną historię mego ojca, o którym ja ani chwili zapomnieć nie mogłem, zawsze się jeszcze spodziewając, że powróci, albo że żyjącego gdzie w pogańskiej niewoli odnajdę i wykupię. Chodził nawet ze mną mendyczek kilka razy do pana Krzysztofa Serebkowicza, aby się wywiedzieć, co się stało z ową karawaną, z którą mój ojciec do Turek pojechał, ale pana Krzysztofa nie było we Lwowie, bo jako „królewski posłaniec“ właśnie do Stambułu był pojechał i nieprędko miał wrócić, a jego sprawca tylko żałości mi dodał, bo, mówi, jak twego ojca odszukać, kiedy tę karawanę w górach rodopskich, czyli, jak tameczni Bułgarowie mówią, na Despotowej Pianinie, zbójcy zahamowali, towar zabrali, a kto nie uciekł, tego na galery tureckie sprzedali.
A jam przecież nadziei nie tracił i tegom sobie z głowy wybić nie dał, że sam do Turek pojadę i ojca odszukam. We Lwowie tylem się nasłuchał o ludziach, co połowę żywota swego stracili w jasyrze u pogan, a przecie wrócili, a nawet mi takich żywych pokazywano; tylem ja tu widział kupców, co poza morza i poza góry za handlem jeździli, a zdrowo ich Pan Bóg do dom przywodził, tyle Turków towarami swoimi tu, na samym rynku lwowskim kupczyło, że co mi się jeszcze niedawno zdało rzeczą niepodobną a prawie że cudowną, tego teraz śmiałym sercem byłbym się podjął, aby tylko Bóg zdarzył jaką taką okazję i abym tylko jakiegoś grosza się dorobił.
Kto jeno bywał w Turczech a jam go znał, tom go o ludzi, o drogi i obyczaje tamtejsze wypytywał,