Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/096

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

słuchał milczący, bośmy pieśni tej nabożnej nie znali. Jeden z tych mularczyków prostaczek był jako i ja, ale drugi hardo się trzymał, a był z włoskiej ziemi i po polsku mało co umiał, bo dopiero od niedawna do Polski przybył z jednym majstrem, co go sobie panowie do budowania zamków i kościołów aż z Rzymu ujednali.
Kiedy śpiewać skończono, przystąpił do mnie pan Heliasz, mało już nie starzec, z siwiejącą brodą, postawy bardzo zacnej, z twarzą czerwoną i jakoby surową, że się na niego jak na pana ojca tylko z wielkim respektem patrzeć trzeba było, lubo z siwych oczu wyglądała mu dobrotliwa poczciwość — przystąpił do mnie i kładąc obie ręce na moje ramiona, mówi:
— Jam ci jeszcze nie dziękował, synaczku, ale już ciebie mam w wdzięcznym sercu i tam na zawsze zostaniesz, a to po staremu większa rzecz jest aniżeli samo dziękowanie. Ja nie wiem, ktoś ty i jakiś ty, cnotliwy albo nie, ale to wiem, że Bóg cię zesłał, wierę, na ocalenie moje, a tak chyba nie byłbym ja wdzięczen Bogu, gdybym nie był wdzięczen tobie.
I tak mówiąc pocałował mnie w głowę, a jam go pokornie w rękę.
— Jam nie pan żaden i nie bogacz — mówił dalej pan Heliasz — ja sługa jestem i bardzo miernego staniczka, choć dobremu panu służę. Złotem ciebie nie zapłacę, bo go nie mam, a co bym dla syna mego zrobił, gdybym go miał, to i dla ciebie rad uczynię, jeżeli twoja wola za moją wolą pójdzie. Bo, widzisz, odwaga nie zawsze z cnotą w parze chodzi. Strzelać