Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czarny Mordach, co go po tursku Kara—Mordach nazywają! — krzyknął Semen i tak rzucił sobą na koniu, jakby go kto strzałą przebódł. — A gdzież oni?
— Został w tyle — mówi furman — jedzie konno, na siwym bachmacie, ot, i słychać kopyta.
Patrzę ja w tę stronę i widzę: jedzie na siwym koniu chłop setny, w czarnej żupicy, przepasany szerokim rzemieniem z surowej skóry, z twarzą ciemną jakby u Cygana, z dużą czarną brodą i z małymi bystrymi oczyma, świecącymi jak u kota, ale kosooki, tak że tym zezowatym spojrzeniem brał cię jakoby we dwoje szydeł i chciał niby przekłuć człowieka brzydkimi ślepiami na wskróś z obojej strony.
Jak go tylko Semen zobaczył, poczerwieniał cały jako mak polny, żyły mu nabiegły krwią na czole, a oczy mu się zapaliły takim gniewem, że aż mnie samemu stał się straszny.
— Bóg mi jego dał! Bóg mi jego dał! — woła wielkim głosem i sadzi z koniem prosto na onego Żyda.
Żyd patrzył więcej na nasze konie niż na nas, dopiero gdy Semen tak krzyknął i tak do niego podjechał, że swoim kolanem prawie jego kolana dotknął, podniósł oczy na Kozaka.
— Kara-Mordach! Kara-Mordach! — krzyknął teraz Semen. — Pogański synu! Sobako! Znasz ty mnie? Znasz ty Bedryszkę?
Żyd się zatrząsł, pobladł i z nagłym strachem umknął się w zad konia, ale w tej samej chwili Kozak łap! go za gardło i tak okrutnie ścisnął, że małe oczka