Strona:PL Wójcicki - Klechdy.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Bez niczyjego tedy, jak sądzę, uszczerbku, przychodzę dopomnieć się tu o prawo, spełnić obowiązek wskazany mi z jednéj strony, przypadkowym zapewne i nic nie znaczącym lecz i nie codziennym zbiegiem zdarzeń, a z drugiéj, wspaniałomyślną i mądrą tradycyą praojców; przychodzę powiedzieć wstępnych słów kilka o naszych i Waszych, panie Kazimierzu, klechdach.
Jaka jest stosunkowa wartość słowiańskich tych podań ludowych? jakie ich pochodzenie? jaki wewnętrzny szacunek? — Wydobyć z siebie nowszą jakąkolwiek, nieznaną powszechności odpowiedź, jest prostém niepodobieństwem, po wszystkiém, co nam w przedmiocie tym przekazali badacze, znawcy i mistrze. Pozostało tedy chyba wyciągnąć z massy szczegółowych tych poglądów parę widoków ogólnych. I to też uczynię zwięźle i krótko.
Najprzód, co do wartości względnéj, czyli jak ją nazywa nie sam tylko praktyczny język czasów naszych, zamiennéj, starożytne wytwory fantazyi gminnéj, po dziś dzień przechodzące z ust do ust, z pokolenia w pokolenia na ziemiach słowiańskich, sięgaćby powinny cen bajecznych. Posiadają bowiem jeden z głównych, najgłówniejszy po temu warunek: rzadkość. Są unikatem. Przypominacie sobie może, panie Kazimierzu, historyę pewnéj grającéj tabakierki, przytoczoną w Ekonomii politycznéj J. S. Milla, jako przykład dla uwydatnienia zjawisk tego rodzaju. Powtórzę ją w wolném tłómaczeniu. Wypłynął ktoś, przypuśćmy, szlakiem wytkniętym przez Was przed czterdziestu laty, na pełne morze ludowe. Że się bacznie trzymał drogi staréj, dociera niebawem aż do zatoki Podlaskiéj. Ale jakże mu tu naraz zadanie zaciążyło, jak dalece urosły trudności i niebezpieczeństwa! Strony zaiste niebłogosławione! Znośniejszéj gospody nigdzie ani na pokaz, golizna i pustki na każdéj stacyi, co chłop, to ponure z pode łba spojrzenie, co dziewka, to uśmiech krzywy, a drogi jakie szkaradne, a krajobrazy jakie szare i monotonne na lewo i prawo! Słabnie animusz wędrowca za każdym głębszym wybojem, wyczerpuje się za każdym głodniejszym popasem obrok duchowy wzięty przy wyjeździe, aż póki w końcu zniechęcenie, śmiertelne zniechęcenie, do pary z nudą, nie wskoczy mu hołubcem na kozieł. Chybione przedsięwzięcie! Wypadnie pewno wrócić ze wstydem! Wyobraźmyż sobie teraz, powiada daléj Mill, że w rozpacznéj téj chwili ofiarują mu, żyd jaki stary, lutnię Jankiela, tę samą lutnię, która grała na weselu Zosi. Po tylu latach, moc dziś ona posiada cudowną, bo oto na pierwszy jéj rozdźwięk, wędrowiec oczom swym wierzyć nie chce. Gdzie niegdyś stały chaty kurne, wzniosły się naraz dwory Staszicowéj miary, gdzie próchniał dworek szlachecki, marmurami zalśknił pałac Paców. Z pod kołtunowatych kudeł wychyliły się chamom czoła godnie, uprzejmie i rozumnie. Zlazł brudny kożuch z karku matron wiejskich, litym słuckim pasem spiął parobczak samodziałek gładki jak sajeta. Na spieczone i popękane usta mołodyc, wystąpiła purpura królewskiéj dumy i dziewiczéj skromności. Zaszumiał lan pożytkiem stokrotnym, okryły się sady jabłkami złotemi....